30.03.2012

Ssssssssssss...

Wiosna zbliża się już do nas coraz większymi krokami, więc w ramach sezonowych porządków postanowiłam opróżnić łazienkowe szafki ze zbędnej zawartości i znalazłam kilka pustych rolek po papierze toaletowym, gromadzonych 'tak na wszelki wypadek' – czyli z nadzieją na ewentualne ciekawe wykorzystanie. W tym czasie, kiedy matka zastanawiała się co by tu z nich zrobić,  synek 'pomagający' mamie w porządkach zaczął układać rolki jedna za drugą, sycząc przy tym wymownie... :) No więc stanęło na tym, że będzie to wąż. Do jego produkcji, oprócz wspomnianych rolek, wykorzystaliśmy kawałek sznurka, papier samoprzylepny i farby. Z podziałem zadań nie mieliśmy tym razem problemów – mama podrasowała wężowi pysk, synek wymalował resztę tułowia i tak powstał nowy okaz do naszej kolekcji 'recyklingowych' zabawek z papieru – prostych, szybkich i sprawiających dziecku frajdę, czyli takich, jakie lubimy najbardziej! :)


13.03.2012

Papierowe ażurki

Poszliśmy za ciosem i dalej dziurkujemy! :) Po ostatnich zabawach z przewlekanką własnej roboty synek tak się zapalił do dziurkowania, że poszły w ruch nie tylko jego kolorowe arkusze i gazety, ale też ulubione czasopisma mamy, papiery taty i jeszcze parę innych dokumentów, które cudem uniknęły koronkowych szlaczków. Wykorzystując zainteresowanie synka tym urządzeniem postanowiłam wymyślić mu kilka zabaw, w których główną rolę odgrywają dziury. Zaczęliśmy od pojedynczego, a następnie wielokrotnego składania papieru, żeby zbadać co się będzie działo.


Synka zaintrygował fakt, że dziurkując kilka warstw papieru tylko raz można otrzymać wiele otworów. Staraliśmy się dociec, czy ułożenie otworów jest przypadkowe, czy też istnieje jakaś zależność między ich odległościami, choć wiem, że dla dziecka w wieku 2,5-3 lat jest to sprawa jeszcze dość skomplikowana. Powiedzmy, że zrobiliśmy sobie taki wstęp do zapoznania się z pojęciem symetrii i powtarzalności. Przy okazji wpadłam na pomysł, by do dziurkowania wykorzystać papier w różnych kolorach i kształtach. To są elementy, z rozpoznawaniem których synek już sobie dobrze radzi, ale pomyślałam, że warto od czasu do czasu utrwalić tę wiedzę. Otrzymaliśmy więc ażurowe kwadraty, koła i trójkąty, które następnie synek grupował kolorami i kształtami.



Następnie połączyliśmy figury sznurkiem i powiesiliśmy je na tablicy. Próbowaliśmy też wkładać między nasze ażurki a tablicę różne płaskie przedmioty i gazety, obserwując, jak dużą ich część da się zobaczyć przez otwory.
 

Na koniec powiesiliśmy ażurowe łańcuszki na oknie, licząc na odrobinę wsparcia ze strony słońca dla naszych zabaw, ale niestety nie doczekaliśmy się upragnionych promyków... No nic, uzbrajamy się więc w cierpliwość i czekamy na wiosnę! :)

5.03.2012

Kosmos

W naszym domu zapanowała nieziemska atmosfera :) Zaczęło się od zainteresowania synka bajkami z Olinkiem Okrąglinkiem i książeczkami na temat pojazdów kosmicznych, poprzez podziwianie wieczorami (tudzież nocami) gwiazd i księżyca, aż do kosmicznych konstrukcji z klocków. Postanowiłam podchwycić ten wdzięczny temat i dostosować do niego niektóre nasze zabawy. Na pierwszy ogień poszły wycinanki-wyklejanki, z których powstał kosmos widziany z Ziemi czyli... niebo:


Pomysł wyklejanki stary jak świat, ale bardzo przez moje dziecko lubiany. Ugniatanie małych kuleczek z papieru śniadaniowego świetnie rozwija zdolności manualne i ruchowe (zwłaszcza jeśli maluch zacznie nagle rzucać kulkami... w nas) :) Potem postanowiliśmy stworzyć nasz własny pojazd kosmiczny i tak, przy pomocy tego co było pod ręką (kolorowy papier i bibuła, rolka po papierze toaletowym, słomka do napojów, taśma klejąca i kawałek sznurka) zmajstrowaliśmy rakietę, pokonującą niestrudzenie, raz za razem, trasę klamka okna-noga od taboretu: 



Niesamowite, ile frajdy sprawiła mojemu dziecku ta prosta zabawka. Zmieniając co jakiś czas położenie sznurka synek mógł obserwować nowe kierunki lotu rakiety, co niewątpliwie pozytywnie stymuluje rozwój jego wyobraźni przestrzennej. Oprócz rakiety powstał także bliżej niezidentyfikowany obiekt latający, wykonany z tektury w kształcie koła, oklejonej dwoma różnokolorowymi papierami samoprzylepnymi. W tekturze wykonaliśmy dziurkaczem otwory, przez które synek z pomocą mamy przewlekał sznurowadło:


nasze UFO

Pomysł na tę zabawę podejrzeliśmy na kilku blogach, poświęconych edukacji metodą Montessori i postanowiliśmy wkomponować go w tematykę kosmiczną. Przewlekanki pomagają rozwijać u dzieci precyzję ruchów, zdolność koncentracji oraz koordynację wzrokowo-ruchową. To było nasze pierwsze podejście do tego typu zadań i przyznam szczerze, że synka bardziej zainteresował proces powstawania otworów w kartonie niż przewlekania przez nie sznurowadła. Takim oto sposobem dziurkacz stał się bohaterem dnia :) Ponieważ pogoda wciąż nie zachęca do dłuższych zabaw na dworze, staramy się też nie zapominać o ćwiczeniach ruchowych (nie da się zapomnieć, gdy dziecko wręcz rozpiera nadmiar energii). Ułożyliśmy więc tor przeszkód (nasza droga mleczna), który należało pokonać górą tak, by nie spaść w otchłań kosmiczną (jakiej tylko ideologii matki nie dorobią do swych zabaw z dziećmi) :) 

mój pomysł na pokonanie trasy...



... i pomysł synka :)

I na koniec jeszcze nasze kosmiczne rysunki. Czy ktoś ma wątpliwości, że na tym obrazie widnieje mały chłopiec wraz ze swymi rodzicami? ;)



21.02.2012

№ 5. Pomoc

W dniu, w którym dowiedzieliście się, że będziecie mieli dziecko, podjęliście się misji w pełnym wymiarze godzin. Kontrakt opiewa na minimum osiemnaście lat aktywnej służby, po czym zostaniecie przeniesieni do rezerwy i od czasu do czasu będziecie powoływani do różnych okazjonalnych zadań. Tak autorzy książki Sztuka okazywania miłości dzieciom (wspomnianej tutaj) określają okazywanie pomocy dzieciom. Brzmi zachęcająco? Raczej nie :) No cóż, praktyczna pomoc jest, zdaniem autorów, dość wymagającym językiem miłości, zarówno pod względem fizycznym, jak i emocjonalnym. Proces niesienia pomocy dzieciom polega bowiem początkowo na wyręczaniu dziecka w wykonywaniu różnych czynności, a w późniejszym okresie na nauce samodzielności i okazywaniu pomocy innym. Zwłaszcza nauka samodzielności u dzieci wymaga od rodziców wiele cierpliwości – często brakuje jej nam i wolimy zrobić coś szybko i sprawnie za dziecko, niż poświęcić czas na jego mniej lub bardziej udane próby w tym zakresie. To co dobre dla nas nie jest w tym przypadku równie dobre dla naszego dziecka. Ono potrzebuje czasu na naukę samodzielności oraz pomocy w postaci zachęty i wsparcia ze strony rodziców. Nie opanuje tej trudnej sztuki, zarówno, jeśli wsparcia będzie zbyt mało jak i zbyt dużo. Nadopiekuńczy rodzice, którzy w trosce o swoje dzieci chcą przeżyć życie za nie, wyrządzają podobną krzywdę, jak rodzice, których pomocy dzieci nie odczuwają. Mamusie, które własnoręcznie karmią przedszkolaków w obawie, żeby nie pobrudziły nowego sweterka, czy tatusiowie, którzy noszą dzieciom tornistry do szkoły, żeby je trochę odciążyć nie należą chyba do rzadkości. Ja sama często łapię się na tym, że wyręczam moje dziecko w czynnościach, które spokojnie mogłoby samo wykonać, albo nie pozwalam mu na coś w obawie, że zrobi sobie krzywdę, choć zagrożenie jest niewielkie. Dlatego od jakiegoś czasu powtarzam sobie jak mantrę stwierdzenie, że najlepsza pomoc to nie przeszkadzać i interweniuję dopiero wtedy, kiedy faktycznie jest to konieczne. Wolę zachęcać synka do samodzielności i uczyć, niż robić coś za niego. Należy też pamiętać, że pomoc jest codziennym, wręcz rutynowym sposobem okazywania miłości, dlatego warto czasami się upewnić, czy to, co robimy rzeczywiście komunikuje dziecku miłość. Zmęczenie i frustracja monotonią i rutyną w opiece nad dzieckiem może sprawić, że okazywanie pomocy zaczniemy postrzegać jako obowiązek czy konieczność, a nie odruch wynikający z naszej nieprzymuszonej woli czy chęci. Nie bójmy się wtedy prosić o pomoc naszych bliskich czy przyjaciół – pozwoli nam to naładować baterie na zapas, a dla naszych dzieci będzie dobrym doświadczeniem niesienia pomocy innym.



17.02.2012

№ 4. Czas

Czas to pieniądz, zwykło się mawiać. Ja twierdzę, że czas to inwestycja. Inwestycja w moje dziecko. Coś w rodzaju lokaty długoterminowej, najlepszej z dostępnych, bo z niewyobrażalnie wysoką stopą zwrotu przy zerowym opodatkowaniu :) Warunek skorzystania z oferty – trzeba dysponować minimalnym wkładem własnym w postaci czasu i chęci, które można poświęcić dziecku. Mam to szczęście, że należę do grona rodziców korzystających z dobrodziejstw urlopu wychowawczego (choć słowo urlop chyba nie jest najbardziej adekwatnym określeniem :), więc mogę poświęcić mojemu dziecku swój czas, wiedząc, że pierwsze trzy lata życia jego życia to okres, kiedy najbardziej mnie potrzebuje. Przed narodzinami synka (kiedy to było?...) nasze życie pędziło co tchu, byle do przodu, bez oglądania się za siebie. Dni wypełnione były pracą po godzinach, służbowymi spotkaniami i wyjazdami, rozwojem kariery przez duże K. Kiedy synek przyszedł na świat, stwierdziliśmy, że dla dobra dziecka ktoś z nas musi na jakiś czas zwolnić tempo. Zrobiłam to ja i nie żałuję. Wiem, że wszystko ma swoją cenę, byłam i jestem tego świadoma, ale wierzę, że warto. Mamy teraz z synkiem czas na zabawy, rozmowy, rozwijanie zainteresowań i poznawanie świata – tego małego wokół nas:

nasze okolice

i tego dużego, jeśli mamy ku temu okazję. To sprawia, jak twierdzą autorzy książki Sztuka okazywania miłości dzieciom (wspomnianej tutaj), że moje dziecko czuje się kochane, ponieważ w ten sposób okazuję, że zależy mi na nim i że lubię z nim przebywać. Mój synek otrzymuje komunikat, że nikt i nic nie jest dla mnie w tym momencie ważniejsze niż on. Taki pozytywny przekaz jest bardzo istotny, ponieważ w dzisiejszych czasach dzieci ulegają coraz silniejszym wpływom zewnętrznym, dlatego potrzebna jest przeciwwaga w postaci czasu, który rodzice poświęcają swoim dzieciom. Ponadto, dzieci spędzając czas z rodzicami gromadzą wspomnienia, które  mogą być dla nich w późniejszym czasie źródłem radości i satysfakcji. Świadoma tego wszystkiego zwolniłam tempo, doceniam każdą chwilę spędzoną z synkiem, propaguję ideę slow motherhood (więcej tutaj) i mimo to... nie starcza mi czasu, na wszystko co chciałabym przeczytać, zobaczyć, usłyszeć i poczuć. Próbuję znaleźć czas, żeby:
1. być na bieżąco ze wszystkim co dzieje się wokół mnie (choć po przetrawieniu niektórych informacji zastanawiam się, czy warto)
2. śledzić wydarzenia i rozwój mojej branży zawodowej (bo to lubię)
3. dokształcać się w dziedzinie medycyny (zawodowo zupełnie mi obcej), bo chcę wiedzieć, jak mam pomóc mojemu dziecku, skoro lekarze nie zawsze potrafią (mamy małych atopików-alergików pewnie wiedzą, o czym mówię)
4. zaglądać na ciekawe blogi, żeby poczytać, pooglądać i podziwiać co Matki-Polki potrafią wyczarować w swoich domach oraz ile kreatywności i serca potrafią włożyć w wychowanie i rozwój swoich dzieci
5. pobyć trochę z mężem, z rodziną, z przyjaciółmi
6. rozwijać swoje zainteresowania
7. czasami po prostu odpocząć...
Doba jest stanowczo za krótka. No, ale jak mówi znane chińskie przysłowie: jeśli masz za mało czasu, znajdź sobie jakieś dodatkowe zajęcie. I pewnie dlatego właśnie założyłam tego bloga ;)

14.02.2012

№ 3. Prezenty

Piękne pudełko z kokardką, szelest rozpakowywanego papieru, rosnące napięcie i zgadywanie, co też może być w środku... Każdy z nas zna to uczucie od dziecka. Mijają lata, zmienia się zawartość i opakowanie prezentów, ale uczucie podniecenia i radości z niespodzianki często pozostaje w nas do końca życia. Wielu dorosłym towarzyszy nie tylko przy otrzymywaniu, ale także przy wręczaniu upominków. Dlaczego tak bardzo lubimy prezenty? Ponieważ są one wyrazem sympatii, jaką darzy nas obdarowujący. I tym właśnie powinien być prawdziwy prezent. Niestety, w dzisiejszych czasach powszechnym zjawiskiem jest otrzymywanie prezentów, będących w rzeczywistości formą wynagrodzenia czy łapówki. Nie jest to cecha tylko świata dorosłych. Zdarza się, że prezent staje się formą manipulacji lub gry ze strony dorosłych, na której cierpi dziecko. Nagroda za posprzątanie pokoju lub smakołyk za grzeczne zachowanie są tak powszechne, że często nie uświadamiamy sobie nawet, że możemy w ten sposób krzywdzić swoje dzieci. Prezent bowiem, jak podkreślają autorzy Sztuki okazywania miłości dzieciom (wspomnianej tutaj) to dar niezależny od zasług – gdyby można było na niego zasłużyć, byłby jedynie zapłatą. Prawdziwy prezent jest przejawem sympatii ze strony obdarowującego i jest dawany z dobrej, nieprzymuszonej woli. Często rodzice odczuwają pokusę obsypywania dzieci prezentami, aby wynagrodzić im niedostatek uczucia wyrażanego w innych językach miłości i zagłuszyć powstałe w wyniku tego wyrzuty sumienia. Zastępowanie miłości prezentami negatywnie wpływa na kształtowanie się charakteru i wartości moralnych dziecka – takie dziecko może w przyszłości samo manipulować ludźmi, wykorzystując prezenty do wywierania wpływu na ludzkie emocje i zachowania. Warto również uczyć dziecko, że prawdziwa wartość prezentu nie wynika z jego rozmiaru czy ceny, lecz z intencji, jakimi kierował się obdarowujący. Dla mnie najcenniejsze prezenty to te, które zostały przygotowane z myślą o mnie. Może dlatego nie cieszą mnie podarunki, o których wiem, że zostały przez osobę obdarowującą kupione hurtem dla wszystkich takie same, czy życzenia wysyłane na przysłowiowy rozdzielnik. Wiem, że często nie wynika to ze złej woli, lecz raczej z braku czasu czy wiedzy, co mogłoby sprawić danej osobie przyjemność. Dlatego ja staram się prezenty czy życzenia dla osób, na których mi zależy dobierać indywidualnie do ich upodobań. Nie zawsze udaje mi się trafić, ale przynajmniej osoby obdarowane mają to poczucie, że się starałam :) I tego też chciałabym nauczyć mojego synka, by cieszył się z prezentu niezależnie od jego wartości, ale ze względu na intencje, jakimi kierowała się osoba wręczająca prezent. A dziś, w ramach Dnia Zakochanych wykonaliśmy własnoręcznie taki oto upominek dla tatusia:


...kilka zgięć...

...stempelki z ziemniaka...

i laurki gotowe :)

11.02.2012

№ 2. Afirmacja

Lubicie pochwały? Ja lubię, i to bardzo. Nie, żebym była naturą narcystyczną albo skrajnie egocentryczną, ale nic nie działa na mnie równie motywująco, co słowa uznania z ust osób, na których mi zależy. Mój mąż czasami to wykorzystuje, podpuszczając mnie prośbami w stylu: kochanie, czy mogłabyś to zrobić? nikomu nie wychodzi to tak dobrze, jak tobie. Akurat! ;) czasami udaję, że daję się na to nabrać, a czasami, z uśmiechem satysfakcji na ustach, ripostuję: ćwicz, kochany, ćwicz, żeby mi dorównać. Ot, takie tam małżeńskie przekomarzania. Ale skoro pochwały działają na dorosłych, to znaczy, że działają również na dzieci. I bardzo dobrze, bo jeśli wierzyć autorom Sztuki okazywania miłości dzieciom (wspomnianej tutaj) dziecko, które często słyszy słowa aprobaty, będzie czerpać z tego korzyści przez całe życie. Oczywiście wtedy, gdy pochwały będą tym, czym być powinny, czyli aprobatą dla zachowań, postaw czy osiągnięć dziecka, a nie tylko pocieszeniem czy pochlebstwem. Dzieci wiedzą, kiedy zasłużyły na pochwałę, a kiedy chwalimy je dla otarcia łez czy w celu zyskania ich przychylności. Podobnie, jak okazywaniu uczuć, pochwałom nie powinny towarzyszyć żadne warunki (choć każdemu rodzicowi zdarzyło się chyba  wypowiedzieć zdanie typu: kocham cię, ale teraz posłuchaj mnie uważnie...). Miłość polega bowiem na wyrażaniu uznania dla samej osoby dziecka i cech jego osobowości, zaś pochwały dotyczą działań, nad którymi dziecko sprawuje przynajmniej częściową kontrolę. Ważną metodą wychowawczą jest również zachęcanie dziecka do podejmowania określonych działań. Pomaga to w zrozumieniu, które zachowania uznajemy za pożądane i dodaje maluchowi odwagi w podejmowaniu nowych wyzwań. Osobiście uważam, że pakiet składający się z pochwał, słów uznania, zachęt i wskazówek powinien znaleźć się na wyposażeniu każdego przychodzącego na świat dziecka. A co często dostaje taki maluch w zamian? Krzyk, negatywne uwagi, nakazy i zakazy. O ile nakazy i zakazy są w pewnym stopniu konieczne dla właściwego ukierunkowania dziecka, o tyle krzyk i negatywne uwagi już nie. Z własnego doświadczenia wiem, że jedyny krzyk, który na mnie działa to ten:

Edvard Munch  Krzyk  1893



Żaden inny do mnie nie przemawia. Dosłownie. Nie docierają do mnie słowa wypowiedziane podniesionym głosem. Niestety dzieci nie są równie głuche na krzyk. Raniące słowa, wypowiedziane w chwili frustracji zapadają im głęboko w pamięć i mogą zachwiać ich samooceną  i wiarą we własne możliwości. Warto w tej sytuacji przeprosić swoje dziecko i zapewnić, że nadal jest przez nas kochane. Nie zatrze to wypowiedzianych słów, ale pomoże zmniejszyć ich destrukcyjny wpływ. I niewątpliwie wpłynie na poprawę samopoczucia – nie tylko dziecka!

9.02.2012

№ 1. Dotyk

Dotyk jest niemal instynktownym językiem miłości, który towarzyszy każdemu człowiekowi od urodzenia. Jest naturalnym elementem więzi dzieci z rodzicami, choć, jak się okazuje, nie tak częstym, jak mogłoby się wydawać. Badania, przytaczane przez autorów książki Sztuka okazywania miłości dzieciom (wspomnianej tutaj), dowodzą, że wielu rodziców dotyka dzieci tylko wtedy, kiedy jest to konieczne: przy ubieraniu i rozbieraniu, przy wsiadaniu do samochodu, układania do snu czy innych codziennych czynnościach. To dosyć smutne, zważywszy jak ważna jest to forma okazania uczucia, na każdym etapie rozwoju dziecka. Pocieszający w tej sytuacji jest fakt, że w dzisiejszych czasach tak wiele jest zachęt do okazywania maluchom miłości w tym właśnie języku – począwszy od propagowania idei kontaktu fizycznego z dzieckiem od samego urodzenia (coraz  więcej matek świadomych jest znaczenia, jakie ma przytulenie maluszka i przystawienie do piersi zaraz po porodzie), poprzez modę na chusty (mnie niestety ta przyjemność ominęła, ale mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja do nadrobienia), zajęcia gimnastyki dla mam z dziećmi, czy rodzinne wizyty w pływalniach, które sprzyjają częstemu dotykowi. Dla mnie dodatkową okazją do przytulania synka jest także wspólne spanie, choć wiem, że ma ono wielu przeciwników. Czytałam niedawno o amerykańskiej kampanii przeciwko dzieleniu łóżka z dzieckiem, opracowanej na zlecenie Departamentu Zdrowia w Milwaukee – widzieliście te plakaty?

www.deser.pl


Ja uczciwie przyznaję, że śpię z synkiem od urodzenia do dnia dzisiejszego (nic mu nie jest), noszę go na rękach (choć czasem nieźle bolą) i do tego czule tulę, głaszczę i całuję na każde żądanie :) i nie sądzę, żebym w ten sposób mogła synka rozpieścić, bo ponoć nie można dziecku okazać zbyt wiele miłości. Myślę, że każda porcja zdrowej, bezwarunkowej miłości jest w sam raz. Autorzy książki zwracają uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt, związany z okazywaniem naszych uczuć bliskim. Serdeczne przytulenie to gest wyrażający miłość każdemu, ale dla dzieci posługujących się tym właśnie językiem miłości jest on szczególnie ważny. I odwrotnie – gniew lub wrogość wyrażona w sposób fizyczny jest krzywdząca dla każdego człowieka, lecz dla dziecka, którego podstawowym językiem miłości jest dotyk będzie wręcz destrukcyjna. Jest to o tyle istotne, że dzieci poniżej 5 roku życia nie mają zazwyczaj wykształconego jednego języka miłości i dotyk dla takich maluchów jest szczególnie ważną formą okazania im uczucia – posłużenie się nim w przeciwnym celu będzie dla nich szczególnie dotkliwe. Myślę, że warto się nad tym zastanowić i cieszę się, że, dla równowagi, pojawiają się w mediach kampanie reklamowe znacznie mniej dyskusyjne od poprzedniej: 

www.kochamniebije.pl



8.02.2012

Sztuka okazywania miłości dzieciom

Ktoś powie: niełatwa to sztuka, ktoś inny: nic prostszego. Niektórzy twierdzą, że dzieci nie trzeba wychowywać, dzieci trzeba po prostu kochać. Ale czy można kochać dzieci i nie umieć im tego okazać, albo czy dzieci mogą nie rozumieć języka naszej miłości? Autorzy Sztuki okazywania miłości dzieciom Ross Campbell i Gary Chapman twierdzą, że to możliwe. Ich zdaniem większość rodziców szczerze kocha swoje dzieci, a jednak wiele ich pociech tego nie odczuwa, być może dlatego, że rodzice nie okazują im miłości w sposób, który przemawia do nich najlepiej. Jak zatem okazywać dzieciom miłość, by do nich trafić? W języku miłości, który rozumieją najlepiej. Każdy z nas ma swój podstawowy język miłości, pewien sposób okazywania i przyjmowania uczucia, który najsilniej do niego przemawia. Okazywanie dzieciom uczucia w ich podstawowym języku miłości zwiększa poczucie bezpieczeństwa i daje nadzieję na prawidłowy rozwój osobowości dziecka. Tylko dziecko, które czuje się prawdziwie kochane i otoczone opieką, może dawać z siebie to, co w nim najlepsze. Autorzy wymieniają 5 podstawowych języków miłości, którymi posługują się nie tylko dzieci, ale również dorośli. Są to: dotyk, afirmacja, czas, prezenty i pomoc. Nasze dziecko może odbierać uczucie miłości we wszystkich tych językach, zwykle jednak jeden z nich przemawia do niego najsilniej. Który? Na to pytanie musimy sobie odpowiedzieć sami, na podstawie obserwacji zachowania i potrzeb naszego dziecka. Zachęcam wszystkich do lektury! (więcej na temat poszczególnych języków miłości w kolejnych postach).



31.01.2012

Zabawki z papieru

Temat słoni wciąż u nas na tapecie. Od ostatniej wizyty w teatrze we wszystkich naszych zabawach pojawia się wątek dzikich zwierząt. Bardzo mnie to cieszy, bo zawsze to jakaś miła odmiana od niezmordowanych koparek, ciężarówek, traktorów i innych urządzeń z dziecięcego parku maszynowego :) ponieważ w naszych zabawkowych zasobach brakowało paru zwierzaków, które występowały w niedzielnym przedstawieniu, postanowiliśmy sami je sobie stworzyć. Najpierw powstał mały papierowy słonik, złożony w technice origami, a wkrótce dołączyli do niego krokodyl i wąż, zmajstrowane przeze mnie w technice wymyśl-szybko zmontuj-baw się :) i oto efekty naszych działań:



niewielki wysiłek, koszt prawie żaden, a ile frajdy dla dziecka! Planuję w najbliższym czasie jeszcze powiększyć słoniową rodzinkę, dorobić małą scenę z kurtyną i wystawić Słonia Trąbalskiego w naszym domowym teatrzyku, więc do tematu na pewno powrócimy... :)

30.01.2012

Debiut teatralny

Synek debiutował wczoraj w teatrze. W roli widza, rzecz jasna :) Nasz niespełna trzylatek zabrał swoich rodziców na spektakl pt. Nieznośne słoniątko, wystawiany przez warszawski Teatr Guliwer (więcej zdjęć oraz informacji dostępnych jest tutaj):
 

Już na wejściu synka oczarowała atmosfera nowego miejsca, liczba widzów (tych dużych i tych małych), ilość świateł nad naszymi głowami i wokół sceny, kurtyna, zza której miał się zaraz wyłonić zapowiadany przez rodziców słonik oraz dźwięk dzwonków, rozlegających się raz za razem, wzywając wszystkich na widownię. Dla nas z kolei, niesamowitym doświadczeniem była obserwacja naszej pociechy, jak pochłania wszystko dookoła z tą cudowną dziecięcą fascynacją, właściwą tylko rzeczom, z którymi stykamy się w życiu po raz pierwszy. A kiedy przedstawienie się rozpoczęło... synek przez całą pierwszą połowę wpatrywał się jak urzeczony w tytułowego słonika, który próbując poznać świat zadawał dorosłym nieskończoną liczbę pytań, by w końcu samemu wyruszyć na poszukiwanie odpowiedzi. Podziwialiśmy niezwykłą scenografię i muzykę, które w prosty, zrozumiały dla dziecka sposób, oddawały klimat Afryki. Szeptem tłumaczyliśmy synkowi postępowanie słonika i jego bliskich, którzy nie czując się na siłach odpowiadać na niezliczone pytania słonika zbywali go i nazywali 'nieznośnym'. Nie potrafiliśmy tylko wyjaśnić jednego – dlaczego słonik za swoje zachowanie nieustannie był karany przez dorosłych klapsami, a kiedy w końcu jego trąba stała się długa, jak na słonia przystało, on również postanowił karać w ten sposób innych? Czyli 'skoro ja byłem bity, teraz będąc silnym, mogę bić innych'? Czy na pewno taki właśnie przekaz miał trafić do małych widzów (dodam, że przedstawienie było przeznaczone dla dzieci od lat 4)? Mam nadzieję, że nie i cieszę się, że na ten wątek nasze dziecko akurat nie zwróciło uwagi, bo dzięki temu bawiliśmy się naprawdę świetnie, a synek, naładowany wrażeniami nawet przez sen wspominał jeszcze małego, upartego słonika... :)

26.01.2012

Potomek Czyngis-chana

Jest nim ponoć moje dziecko, podobnie jak miliony innych dzieci na świecie, które urodziły się z tzw. znamieniem mongolskim. Odkrycia tego dokonała lekarka ortopeda, która podczas rutynowych badań synka zauważyła sino-niebieską plamę nad jego pośladkami i mówiąc szczerze, nieźle nas tym zaskoczyła. Co prawda mieszanka krwi i narodowości w mojej i męża rodzinie przypomina koktajl Mołotowa, ale o znamieniu na skórze u innych krewnych nikt do tej pory nie słyszał. No więc nasze znamię jest sobie, ma się póki co dobrze, choć pewnie z czasem będzie coraz mniej widoczne. A swoją drogą, zawsze uważałam, że genetyka to fascynujący dział nauki, nieprawdaż? :) Rozejrzeliśmy się więc za odpowiednią lekturą dla naszego małego Azjaty, coby podtrzymać tradycje rodu :) Nie było łatwo, ale w końcu po długich poszukiwaniach znaleźliśmy to, czego szukaliśmy. Oto one, Baśnie z azjatyckich stepów, zebrane przez Magdalenę Łakutę, pięknie ilustrowane, wydane przez Wydawnictwo Zielona Sowa (do kupienia m.in. tutaj):





Baśnie mojego dzieciństwa. Jako dziecko gromadziłam bajki i opowiadania z różnych zakątków świata, ale te z obszaru Azji Środkowej zawsze stanowiły jedne z moich ulubionych. Miałam okazję zapoznać się z nimi bezpośrednio u źródła, jako że przez jakiś czas mieszkałam w tamtym regionie. Teraz czytam je na nowo z moim synkiem i odkrywam kolejne fascynujące szczegóły, na które nie zwróciłam uwagi w dzieciństwie. Jak w każdych baśniach są dobrzy i źli, mądrzy i głupi, bogaci i biedni, ale jest też coś więcej, pewna trudna do uchwycenia mądrość Wschodu, przywiązanie do tradycji, pochwała rozwagi i zaradności, szacunek dla starszych. To, czego chciałabym nauczyć mojego synka. Polecam!

25.01.2012

Slow food, slow motherhood?

O ruchu slow food od jakiegoś czasu jest już głośno. Jego dokładna nazwa brzmi Międzynarodowy Ruch dla Ochrony Prawa do Przyjemności (zachęcająco, prawda? :) i działa już od 1986 roku, zrzeszając obecnie ponad 60 tys. członków, w tym także z Polski (więcej o Slow Food Polska można przeczytać tutaj). Jak dowiadujemy się z manifestu organizacji nasze czasy określone są jako kompletnie podporządkowane cywilizacji przemysłowej i zniewolone przez prędkość, ów zawrotny pęd życia, którego przejawem są m.in. fast food'y Prędkość odwraca naszą uwagę od szczegółów, detali, które stanowią o prawdziwym smaku życia - pozwalamy sobie zapomnieć o jednej z podstawowych wartości egzystencji, jaką jest - dobrze rozumiana - zmysłowa przyjemność. Przyjemność, jaką daje chwila wytchnienia, odpoczynku, spokoju, jaką daje czas spędzony wśród przyjaciół; wreszcie przyjemność ze smakowania - zarówno dobrego jedzenia, jak i po prostu głębi i różnorodności życia. Myślę, że z byciem rodzicem jest trochę tak jak z jedzeniem – są tacy, którzy chcą lub są zmuszeni jadać w fast food'ach i nie można im tego zabronić, ale są też tacy, którzy chcą ze spożywania posiłków czerpać przyjemność i delektować się ich smakiem. Podobnie z rodzicami – są tacy, którzy nie mogą poświęcić dziecku zbyt wiele czasu lub nie chcą, wierząc, że nie jest to niezbędny warunek wychowania dzieci lub że zrobią to za nich inni, i są rodzice, którzy chcą cieszyć się każdą chwilą spędzoną ze swoimi pociechami, być przy nich, wspierać je, dzielić wspólnie smutki i radości. Ja opowiadam się za taką właśnie koncepcją rodzicielstwa – wymagającego pewnego poświęcenia (lub też używając bardziej współczesnego języka: chęci zainwestowania w dziecko) i osobistego zaangażowania oraz czasu, którego mamy dzisiaj tak niewiele (i dodatkowo musimy jeszcze go dzielić między dziecko a życie zawodowe, towarzyskie, rozwijanie swoich pasji czy po prostu odpoczynek). Rodzicielstwa uważnego, przysłuchującego się potrzebom dziecka, a nie spełniającego jedynie ambicje rodzica, rodzicielstwa, z którego korzyści czerpią obie strony – i rodzic, i dziecko. Może więc przyszła pora, by założyć ruch slow motherhood, promujący ideę odkrywania smaków macierzyństwa. Jacyś chętni? :)

24.01.2012

Pierwszy krok

Narodziny synka - pierwszy krok na naszej nowej drodze życia. Wiem, że zwyczajowo określenie to odnosi się do życia małżeńskiego, ale akurat w naszym przypadku to nie ślub był początkiem nowej drogi życia - ten był raczej potwierdzeniem i zachętą do kontynuacji dotychczasowego stanu rzeczy. Co innego macierzyństwo - o tak, to było zdecydowanie coś nowego, przejście na kolejny etap zaawansowania życiowego. Przy czym macierzyństwo liczone od momentu, kiedy dowiedziałam się, że będę mamą. Tak się złożyło, że wyniki odbierałam sama, więc cały wybuch euforii nastąpił tylko i wyłącznie w mojej głowie i sercu. Za to dziewięć miesięcy później to tatuś witał na świecie naszego synka niejako 'w pojedynkę', bo mnie pozwolono zobaczyć moje dziecko dopiero na drugi dzień po porodzie, a na ręce - z pozwolenia lekarzy - wzięłam je kilka dni później. Łatwo nie było, no ale kto mówił, że będzie łatwo? :) Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło i na tym skupiam moje wspomnienia z tamtego okresu. No, a potem... a potem było już coraz lepiej. I jest z każdym dniem :) I temu właśnie poświęcony ma być ten blog. Temu, czego próbuję uczyć mojego synka i temu, czego on uczy mnie. Naszym zainteresowaniom, refleksjom, radościom i fantazjom, a także naszym podróżom w świat lektur, filmów i zabaw. Zapraszamy!